Kto się boi Unii Europejskiej (Rzeczpospolita, 16 czerwca 2008)
RZ: Irlandia odrzuciła traktat lizboński. Co w tej sytuacji
powinien zrobić prezydent Lech Kaczyński? Kontynuujemy ratyfikację czy
można już na całą sprawę machnąć ręką?
Nie spodziewa się
pan ode mnie chyba innej odpowiedzi niż taka, że w interesie Polski
leży niezwłoczne podpisanie traktatu przez prezydenta. Przyłączenie się w
ten sposób do 20 krajów, które ratyfikowały dokument, będzie dowodem na
to, że chcemy dołączyć do europejskiej debaty. Debaty na temat tego,
jak wyjść z kryzysowej sytuacji, w której Unia znalazła się po
irlandzkim „nie”.
Czyli traktat lizboński nie jest jeszcze martwy?
Nie,
nie jest. Oczywiście można go uznać za niebyły po tym, gdy odrzucił go
jeden z unijnych krajów. Ale decyzję w tej sprawie i tak muszą podjąć
wszystkie państwa członkowskie. Oczekuję więc na przyszłotygodniowe
posiedzenie Rady Europejskiej, która zgodnie z zapisami traktatowymi
zajmie w tej kwestii stanowisko. Mam nadzieję, że znajdzie jakieś
rozwiązanie.
Czy istnieje jakiś plan B, za pomocą którego można przeforsować traktat wbrew woli Irlandczyków?
Żadnego
planu B nie ma. Planem B był właśnie traktat lizboński, po tym, gdy
fiaskiem zakończyła się próba wprowadzenia traktatu konstytucyjnego. Są
jednak pewne rozwiązania, które mogą nas wyprowadzić z kryzysu. Jedna z
opcji to powtórzenie referendum w Irlandii. Podobnie jak zostało to
uczynione w tym samym kraju w przypadku traktatu nicejskiego. Jestem
jednak bardzo mocnym przeciwnikiem takiego rozwiązania. Poważnie
osłabiłoby ono bowiem kulturę demokratyczną wewnątrz Unii.
Jakie są inne opcje?
Drugim
rozwiązaniem byłoby przygotowanie nowego traktatu reformującego Unię.
Rezultatem mógłby być tekst prostszy, bardziej czytelny dla obywateli,
ale zarazem skuteczny. Jestem jednak sceptyczny również wobec tego
rozwiązania. Traktaty konstytucyjny i lizboński rodziły się bowiem w
ciągu dziesięcioletniej debaty. Powtórzenie takiego procesu oznaczałoby
odłożenie na bardzo długi czas reformy Unii. Jest jednak i trzecie
rozwiązanie. Możemy podjąć pewne niezbędne decyzje, które byłyby w duchu
traktatu lizbońskiego, a które nie wymagają traktatowych ustaleń. To
znaczy, zróbmy to, co można zrobić bez traktatu, używając takich
mechanizmów jak Rada Europejska czy konferencja międzyrządowa. Być może w
ten sposób pchniemy Unię do przodu, nawet w sytuacji gdy obowiązuje
traktat nicejski.
Ale może Europejczycy po prostu nie
chcą głębszej integracji. Traktaty odrzucili Francuzi, Holendrzy, a
teraz Irlandczycy. Po co uszczęśliwiać ludzi na siłę?
Ze
wszystkich analiz, jakie znam, wynika, że Francuzi i Holendrzy w
referendach tak naprawdę nie odpowiadali na zadane im pytanie. Chcieli
wyrazić swoją niechęć wobec rządów. W wypadku referendum irlandzkiego
kluczowe było zaś zetknięcie się potężnej kampanii antyeuropejskiej, w
którą zaangażowane były wielkie środki, z dosyć słabą kampanią
pozytywną. Najważniejsze jest jednak to, że popełniony został poważny
błąd. Europejczycy w żaden sposób nie zostali zaangażowani w procesy,
jakie zachodzą w instytucjach europejskich. W efekcie ze strony
obywateli mamy do czynienia z niewiedzą albo z obojętnością. A przecież
decyzje podejmowane w Brukseli dotyczą życia codziennego pół miliarda
ludzi.
Panie profesorze, ale po co Polsce ten traktat? Jego fiasko oznacza, że nadal będzie obowiązywała korzystna dla nas Nicea.
Nasz
głos w sytuacji, gdy obowiązuje traktat nicejski, będzie silniejszy
statystycznie, ale nie będzie silniejszy realnie. A co najważniejsze, w
sytuacji gdy nic się nie zmieni, tracimy niemal wszystkie nadzieje,
jakie wiążemy z Unią. Nasze najważniejsze propozycje i koncepcje bez
traktatu lizbońskiego będą niemożliwe do zrealizowania. Tych kilka
głosów więcej w przełożeniu na realną politykę nie ma żadnego znaczenia.
W Unii głos jednego państwa, nawet Niemiec czy Francji, właściwie się
nie liczy. Interesy realizuje się tam przez tworzenie doraźnych koalicji
i pozyskiwanie innych krajów w zależności od potrzeb. To jest właściwa
strategia działania wewnątrz Wspólnoty Europejskiej.
Mówi pan o polskich koncepcjach, jakich nie da się zrealizować bez Lizbony. O jakie sprawy chodzi?
Trzeba
się liczyć z tym, że w powstałej sytuacji kraje, które zainicjowały
ideę europejską, będą zmierzały do stworzenia „Europy wielu prędkości”.
To zaś może położyć kres europejskiej solidarności. A więc zniweczyć
nasze zamierzenia dotyczące wspólnej polityki energetycznej, wspólnej
polityki zagranicznej czy dalszego rozszerzenia Unii na Wschód, z
Ukrainą na czele. Byłoby więc dobrze, gdyby ta część polskich mediów,
która dołączyła do antyeuropejskiej kampanii i demonstracyjnie wyrażała
radość z irlandzkiego fiaska, wzięła pod uwagę również nasze
dalekosiężne interesy.
Ale czy rzeczywiście potrzebna
jest głębsza integracja, żeby to wszystko zrealizować? Są jeszcze inne
pomysły na przyszłość wspólnej Europy.
Brytyjska
koncepcja integracji, która zostałaby zredukowana do wolnego handlu, nie
jest korzystna ani dla nas, ani dla całej Europy. Bez traktatu
lizbońskiego słabsza Polska będzie w słabszej Unii. Spójrzmy bowiem,
„kto się boi Virginii Woolf”, kto się boi Unii Europejskiej. Nastąpiło
właśnie dramatyczne sprzężenie nieufności obywateli wobec Unii z
negatywnym działaniem wobec Wspólnoty ze strony innych krajów. Chodzi o
niektóre środowiska amerykańskie, ale przede wszystkim o kierownictwo
polityczne Rosji. Kreml otwarcie dąży do osłabienia Unii. Choćby
ostatnie przemówienie prezydenta Miedwiediewa w Berlinie, w którym
powiedział w sposób jednoznaczny, że trzeba szukać nowych rozwiązań
zamiast tych, które proponują Unia Europejska i NATO.
W
Unii dużo się mówi o poszanowaniu dla demokracji, ale czy forsowanie
traktatu za wszelką cenę nie narusza demokratycznych standardów?
Nie
sądzę. Na przykład konstytucja niemiecka, głęboko zakorzeniona w
tradycji demokratycznej i antytotalitarnej, wyraźnie odżegnuje się od
referendum. Pytanie obywatela, czy 450 stron druku dotyczących
skomplikowanych problemów jurystycznych uzyskuje jego aprobatę, czy też
nie – to nonsens. To tak, jakby pytać obywateli, czy akceptują kodeks
karny. Trudno, żeby zwykły obywatel miał na ten temat jakieś zdanie.
Ogół można na przykład zapytać, czy Unia powinna mieć własną armię,
wspólne symbole polityczne albo czy minimum socjalne. To są precyzyjne i
konkretne pytania, na które obywatel chce i może odpowiedzieć. W
wypadku traktatu, dokumentu opracowanego przez elitę, powinna
obowiązywać zasada demokracji przedstawicielskiej. To znaczy, że
decydują o jego przyjęciu politycy, którzy wcześniej dostali mandat od
swoich społeczeństw.
Eurokratyczna, oderwana od rzeczywistości elita ma decydować o losie całej Europy?
Socjologia
polityki pokazuje, że rola elit w przeszłości wielokrotnie była
decydująca. W demokracji elity polityczne znajdują się jednak pod
kontrolą społeczeństwa. Funkcję kontrolną sprawują wybory powszechne do
parlamentu. Mamy system przedstawicielski i dlatego wydaje się, że
właściwym rozwiązaniem jest właśnie ratyfikacja traktatu przez
parlamenty. Czy w Europie następuje proces rozejścia się elit i
społeczeństwa? Nie sądzę, myślę, że problem polega raczej na braku
relacji pomiędzy zwykłymi obywatelami a instytucjami europejskimi, a nie
jakimiś elitami w cylindrach i melonikach. Dziś społeczeństwa
polityczne są bardziej skomplikowane.
Czyli nie mamy się co obawiać, że traktat zamieni Unię w superpaństwo?
Bogactwem
Europy są kultury i państwa narodowe. Nieszczęściem Europy były zaś
rozrywające ją narodowe egoizmy. To państwa narodowe decydowały o
powstaniu Unii Europejskiej. Gdyby narody tego nie chciały, taka
organizacja by nie powstała. Żadnej groźby superpaństwa w chwili obecnej
nie ma. Zwłaszcza w układzie, gdy istnieją dwie struktury władzy. Jedna
wspólnotowa, która wyraża wspólny interes europejski, i druga narodowa,
która wyraża interesy poszczególnych krajów. Ta druga jest zresztą
znacznie mocniejsza od pierwszej. Ani traktat konstytucyjny, ani
lizboński tego stanu by nie zmieniły. Naprawdę, nie ma się co bać
traktatu.
Źródło : Rzeczpospolita